header image
Strona główna arrow Autobiografia arrow 1946-1964
1946-1964 Drukuj


1 z ojcem, 1946 | 2 z mamą, 1947 | 3 z Piotrem w ZOO, 1953 | 4 z Piotrem w Nieborowie, 1955
5 Nasza klasa, grudzień 1958: po prawej ja w białej sukience, za mną Iza Przewoźna, za nią Krzyś Kłopotowski, za nim Jurek Warman, obok Bronek Misztal; w pierwszym rzędzie od prawej: Krysia Weintraub trzyma dziecko z Jadzią Jakubowską, z lewej Andrzej Bieńkowski z gumą do żucia.
Foto: Archiwum rodzinne

5 maja 1946 Urodziłam się w Krakowie jako pierwsze dziecko Karola Kuryluka i Marii Grabowskiej. Ojciec, założyciel i wydawca lwowskich Sygnałów, był po wyzwoleniu redaktorem naczelnym Odrodzenia. Mama, pisarka, tłumaczka i utalentowana pianistka, chorowała na schizofrenię od mojego urodzenia do śmierci.

1947 - 1949 Odrodzenie przeniosło się do Warszawy, a my wraz z nim. W lutym 1948, gdy pismu narzucono kurs stalinowski, ojciec podał się do dymisji i zaczął pracować w Polskim Radiu.

1950 Druga ciąża mamy pogorszyła jej stan. Ojciec zawiózł mnie do zaprzyjaźnionych pisarek do Wrocławia. Unikałam oschłej Marii Dąbrowskiej, uwielbiałam Annę Kowalską i jej córkę Tulcię.

23 kwietnia 1950 Urodził się mój brat Piotr. Miał alergię na białko zwierzęce, w tym mleko matki. Po śmierci ojca dowiedziałam się, że w konspiracji nosił pseudonim Piotr.

1951 - 1952 Z pomocą ojca nauczyłam się czytać. Mama mówiła do mnie po francusku. Przez Władysława Szpilmana, kolegę ojca z Radia, znalazła nauczycielkę fortepianu. Nie sięgałam do klawiatury i na lekcje u prof. Raube w Szkole Muzycznej na Górnośląskiej chodziłam z jaśkiem. Lubiłam słuchać radia, wychwytywałam wiadomości o wojnie. W razie wybuchu następnej postanowiłam otruć się rtęcią, którą wydłubywałam ze szpar w podłodze. Nie znosiłam przedszkola i wyczekiwałam niedzieli, którą spędzałam z ojcem. Szliśmy na spacer do Łazienek albo do Ogrodu Botanicznego, jechaliśmy tramwajem do ZOO. Dyrektor Żabiński, znajomy ojca, powiedział kiedyś, że z Australii nie przysłano nam kangurów. Brzmiało to jak nasze nazwisko, więc oznajmiłam: „Jestem kangurem”.

1953 W szkole na Kopernika codziennie się gubiłam. Nie umiałam czytać, pisać, rysować, ani grać na bębnie, który mi przydzielono w orkiestrze szkolnej.

wiosna 1954 - wiosna 1955 Skaleczyłam się w ucho. Na pogotowiu wstrzyknięto mi surowicę z krwi końskiej, na którą byłam uczulona. Straciłam przytomność, pokryłam się bąblami. Rodzice nosili mnie w mokrych prześcieradłach. W miesiąc potem atak serca złapał mnie przy fortepianie. Upadłam na podłogę. Gdy się ocknęłam, zapytam, czy zostanę w domu. Na „tak” poczułam wielką ulgę. Z zapaleniem mięśnia, wsierdzia i stawów leżałam pół roku w szpitalu, potem pół w domu. Rodzice wysłali Piotra do przyjaciół, żebym miała spokój.

Drzemałam i wpatrywałam się w reprodukcje na ścianach: w Dziewczynę w turbanie Vermeera, Chłopski ślub Brueghla, Uliczkę na Montmartrze Utrilla. Intrygowała mnie różowa ziemia Gauguina, ślinka napływała mi do ust na widok Irysów i Słoneczników Van Gogha, których tło miało kolor żółtka. Mama ucierała je z cukrem na kogiel mogiel: „zdrowy na serce”. Godzinami siedziała przy mnie i opowiadała: o willi z widokiem na góry; o siostrze Hildegardzie i jamniku Waldemarze; o kanarkach w wiklinowej klatce na werandzie i zapachu herbacianych róż; o sadzie pełnym czereśni i moreli, z których smażyło się konfitury; o babci o hiszpańskim wyglądzie, do której byłam podobna. Nie pytałam, co się z nimi stało. Prosiłam tylko o płócienny woreczek z przedwojennymi guzikami. Te, które zostały odcięte od sukienki Hildy, podobały mi się najbardziej. Miały kształt słoni i przypominały mi o śmierci słonia, któremu ktoś dał do zjedzenia gwoździe. Gdy mi się poprawiło, mama wynalazła dla mnie nowe zajęcie. Rysowała na starych prześcieradłach małe martwe natury, które wyszywałam kolorowymi kordonkami. Z pokoju ojca przynosiła mi dzieła zebrane Dickensa, Tołstoja, Dostojewskiego, Hugo, Balzaka, Prousta, Orzeszkowej.

lato - jesień 55 Wakacje spędziłam z Piotrem i naszą „przyszywaną ciocią Zosią” (dr Bielińską ze Lwowa) w Nieborowie. Byłam otyłą dziewczynką z zanikiem mięśni. Uczyłam się chodzić i pragnęłam zapoznać się z uroczym siedemnastolatkiem. Ale syn prof. Infelda nie zwracał na mnie uwagi. Spacerowałam więc z Olą i Aleksandrem Watem, który cierpiał na chroniczne migreny. Zbierałam dla niego żywicę z jabłoni. Przykładana do skroni, uśmierzała ból. Do trzeciej klasy poszłam do szkoły na Mokotowskiej. Przylgnęłam do naszej wychowawczyni Izy Przewoźnej. Byłam grzeczną i dobrą uczennicą, tylko z rysunku miałam trójkę. Dzieci mnie męczyły, unikałam chłopców toczących walki na worki z pantoflami.

1956 W październiku ojciec został ministrem kultury i sztuki. Do Warszawy przyleciał Yves Montand, śpiewał dla robotników na Żeraniu.

1957 Ojciec zaprosił Gérarda Philipe’a, którego uważałam za najprzystojniejszego mężczyznę świata. Laurence Olivier i Vivien Leigh przyjechali do Warszawy z Titusem Andronikusem w reżyserii Petera Brooka. W Zachęcie odbyła się wystawa rzeźby Henry Moore’a. W ramach „rozszerzonego planu Rapackiego” ojciec poleciał z delegacją rządową na Daleki Wschód. W Pekinie podano kaczkę z dziobem, który zjadł Mao-tse-tung. W Burmie małpki śpiewały w duetach. Książę Sihanuk rewizytował nasz kraj i na Jeziorze łabędzim zdrzemnął się na moim ramieniu.

1958 Na wiosną Marek Hłasko, stypendysta ministerstwa kultury, poprosił o azyl we Francji. Gomułka skorzystał z pretekstu, by pozbyć się ojca. Na stole pojawił się globus. Rodzicie rozmawiali o Ułan Bator, Atenach. Gdy przejedli oszczędności, ojciec przystał na Wiedeń. Urodził się w Zbarażu za Franciszka Józefa, mówił biegle po niemiecku. Mama znała ten język lepiej od polskiego.

1959 1 stycznia czekał na pierwszego polskiego ambasadora w powojennej Austrii konsul PRL: Ida Jurysiowa z córką Julią. Ambasada mieściła się w dwóch willach na Hietzingu. Nasza rezydencja była amfiladą z lustrami na całą ścianę, pseudoantykami i bohomazami w złotych ramach. Do mieszkania nadawały się tylko dwa pokoje. Zimny i mroczny od ogrodu został sypialnią rodziców. Pokój z pianinem zajęły dzieci. Liceum francuskie zgodziło się mnie przyjąć pod warunkiem, że zostanę cofnięta o trzy klasy. Zdecydowałam się na pobliskie Realgymnasium dla dziewcząt. Jedna z nich pocięła żyletką mój kożuszek, pierwszy wiedeński zakup rodziców. Po szkole pobierałam prywatne lekcje niemieckiego, lecz nie robiłam postępów. Germanistka zaczęła nalegać, by mnie przenieść do „szkoły specjalnej”. Szlachetna dyrektorka gimnazjum, socjalistka, wyjaśniła mamie, że za nazistów do zakładów dla niedorozwiniętych wysyłano dzieci Żydów. Zapewniła, że nic mi nie grozi ze strony tej „kanalii”, której nie może wyrzucić z powodu „parytetu między czerwonymi i czarnymi”.

Piotr polubił swoją szkołę i szybko zaczął mówić po niemiecku. Na dziewiąte urodziny mama kupiła mu kolczasty krzaczek z koralowymi kwiatkami. Czy wiedziała, że to korona cierniowa? Kaktus sięga sufitu i do dziś kwitnie w naszym warszawskim mieszkaniu. U mamy wybuchła mania prześladowcza: w każdym przechodniu powyżej czterdziestki widziała gestapowca. Po próbie samobójczej trafiła do kliniki ucznia Freuda, prof. Hoffa. Czuła się tam bezpieczniej niż w ambasadzie, przebywała z przerwami prawie rok i powróciła jeszcze kilka razy.

Nauczycielka rysunku skłoniła mnie do namalowania autoportretu i pochwaliła go przed całą klasą. W drodze do domu zatrzymałam się przed sklepem z przyborami dla artystów. Wieczorem poprosiłam ojca o pieniądze na komplet farb. W trzynaste urodziny oświadczyłam, że nie będę grać na fortepianie, bo chcę zostać malarką. Na kolonie letnie we Włoszech zabrałam ze sobą Idiotę Dostojewskiego i prezent od ojca: aparat fotograficzny z samowyzwalaczem. Taki był początek fotografii autobiograficznej, którą uprawiam do dziś. Zaczęłam mówić po niemiecku i tak powitałam na dworcu ojca. Brakowało mi polskich słów, by mu opowiedzieć o Rawennie, którą zwiedziłyśmy w drodze do Wiednia. We wrześniu już nie bałam się szkoły. Siedziałam w ostatnim rzędzie, czytałam pod ławką. Na serio traktowałam tylko malarstwo. Gdy w dzień nie miałam czasu, malowałam nocą w łazience. W niedziele krążyłam ze szkicownikiem po Kunsthistorisches Museum.


1 Martwa natura z kwiatami, olej na papierze, 1959 | 2 Martwa natura z bananami, olej na płótnie, 1960, kolekcja: Hildegard i Rudolf Lihne, Wiedeń | 3 Autoportret z koleżanką, Misano Mare 1959 | 4 Autoportret, Marina di Massa 1960

Ojciec wydawał obiady zapoznawcze dla ambasadorów. Przyszła kolej na przedstawiciela ZSSR przy Agencji Energii Atomowej. Mama, która właśnie wróciła z kliniki, zapytała jego żonę: Jak to możliwe? Wasz mąż był ministrem spraw zagranicznych, a Wy w obozie? - Stalin nic o tym nie wiedział - odparła ambasadorowa. A ojciec bąknął nerwowo - Ewuniu! pokaż chomika towarzyszowi Mołotowowi. On tak kocha zwierzęta!

1960 Rodzice zaprzyjaźnili się z ambasadorem japońskim i jego żoną, ja z ich córką Michiko Uchida: dziś znaną pianistką. Zachwycona wirtuozerią rówieśniczki, namalowałam dla niej martwą naturę z rybami. W zamian dostałam album ze zdjęciami Kioto, które, jak mi powiedział ojciec, cudem uniknęło losu Hiroszimy. Pilot, który ją zbombardował, zachorował psychicznie. Jego historię opisał Guenther Anders, pierwszy mąż Hanny Arendt. Mieszkał w Wiedniu ze swoją drugą żoną, Amerykanką. Zaprosili ojca, który mnie zabrał ze sobą. Obliczyłam, że zostałam poczęta zaraz po zrzuceniu bomb atomowych. Mama zapisała mnie do Szkoły Tańców Towarzystkich Elmeyera. Ojciec nalegał, bym jeździła na łyżwach. Ja miałam inne plany. Przekupywałam dozorcę i na pauzach paliłam w piwnicy. Po szkole pakowałam łyżwy do koszyka i jechałam do Havelki, kawiarni wiedeńskiej bohemy, z którą pragnęłam się zapoznać.

1961 W styczniu przysiadał się do mojego stolika przystojny trzydziestolatek: malarz, fotografik, filmowiec. Podałam się za starszą, ale i tak zamarł, gdy powiedziałam, kim jestem. Sam był uchodźcą węgierskim bez papierów i pieniędzy. Nie zostawił mi swojego nazwiska ani adresu. Lecz ja Gézę odnalazłam i zwierzyłam się ojcu. Tolerował moje wagary i późne powroty do domu. Latem, by nadrobić trzy lata angielskiego, pojechałam na wymianę szkolną do Anglii. Po drodze zatrzymałam się w Paryżu u Brezów, przyjaciół rodziców. Tadeusz przedstawił mnie Janowi Lebensteinowi i właścicielowi Galerii Lambert ze słowami: „Ewunia maluje. Jak dorośnie zrobi jej Pan wystawę?” Kazimierz Romanowicz skinął głową i dotrzymał słowa.

Jesienią zmieniłam klasę. W nowej zaprzyjaźniłam się z Marinellą d’Alessandro (pół Włoszką, pół Węgierką) i Mariną Fischer, córką lewicowego pisarza. Założyłyśmy szkolne pisemko. Do pierwszego numeru napisałam z zachwytem o Sartrze. Posądzono mnie o propagowanie komunizmu, o mało nie wyleciałam ze szkoły. Dyrektorka zatuszowała skandal, pisemko zlikwidowano.

1962 Géza zabierał mnie na filmy od 18 lat i pokazy wiedeńskich akcjonistów. Bał się, że zajdę w ciążę, i zniechęcał mnie do wizyt u siebie. Nie odnosiło to skutku, więc znikł. Ojciec codziennie odwiedzał mamę. W szpitalu haftowała, czytała Tomasza Manna i korespondowała z jego córką Eriką. Gdy przyjeżdżała na przepustkę, nie poznawała nas. Ale lubiła oglądać moje obrazy, a na widok prac Piotra szeptała: „ma talent do wszystkiego”. Istotnie. Grał i komponował na pianinie; malował i lepił, robił wycinanki, mozaiki, maski, zielniki; kolekcjonował motyle, obserwował gwiazdy, stale coś obliczał.

Prof. Hoff zasugerował, by mamie podarować szczeniaczka. Tak pokochała spanielkę, którą nazwałam Zaza, że została w domu. Tymczasem do szpitala trafił z zawałem ojciec. Zamiast do sanatorium, pojechał do pensjonatu w Lasku Wiedeńskim, gdzie poznał Friedricha Heera, historyka-rewizjonistę i autora książki Austriacki katolik Adolf Hitler, która zrobiła na nas duże wrażenie. Latem pojechałam na kurs literatury francuskiej do Saint Malo. Jesienią odkryłam malarstwo Klimta i Egona Schiele, poezję Trakla i Propercjusza, którego wiersze przerabialiśmy na lekcjach łaciny. Zapisałam się do Instituto Italiano na kurs włoskiego. Ojciec mi powiedział, że za około rok zostanie odwołany. By zdać maturę w Austrii, wystąpiłam o zezwolenie na przeskoczenie roku.


1 Autoportret z lewkiem, olej na płótnie, 1962 | 2 Mama z Zazą, 1962. Foto: H. Alt | 3 Ewa, 1962. Foto: Archiwum rodzinne | 4 Z bratem i koleżanką, Zakopane, 1963 | 5 z Jerzym Hordyńskim, Rzym 1964. Fotograf nieznany

1963 Wiosną przeskoczyłam rok. W lecie zrobiłam kurs kultury i cywilizacji francuskiej na uniwersytecie w Nicei. Na plaży poznałam amerykańskiego pejzażystę, który mnie czasem zabierał w Alpes Maritimes. Malowaliśmy w plenerze.

1964 Warszawska ASP przyjęła moją teczkę. Egzamin wstępny pozwolono mi zdawać na jesieni, termin wiosenny kolidował z maturą. Zdałam ją i wygrałam konkurs Instytutu Włoskiego. Nagrodą było letnie stypendium na uniwersytecie w Urbino. Na wycieczce pomaturalnej do Grecji odłączyłam się od naszej klasy i pojechałam autostopem do Delf, Epidauru, Myken i Tirynsu. Na Biennale w Wenecji zafrapowały mnie combined paintings Rauschenberga. W Urbino mieszkałam koło domu Rafaela. Malowałam na balkonie, podróżowałam autostopem po Umbrii i Toskanii. We Florencji poznałam Odile, nauczycielkę z Normandii. Z Rzymu poleciałam do Warszawy. Ojciec był bezrobotny, martwił się moim wyborem studiów.

Obiecałam, że jak zdam na ASP, zapiszę się na kurs pisania na maszynie. Tak też zrobiłam. Prof. Studnicki uważał mnie za zmanierowaną „literatkę”, która powinna zdawać na polonistykę. W jego pracowni zaprzyjaźniłam się z Krystianą Robb-Narbutt. Zimą zachorowałam na astmę. Nim stwierdzono alergię, w tym na węgiel i farby olejne, leczono mnie na gruźlicę. Ataki duszności chwytały mnie nocą. Gdy nie udawało się ich przerwać, pogotowie wiozło mnie pod namiot tlenowy.
header image