header image
Strona główna arrow Goldi
Goldi Drukuj
Ewy Kuryluk

Pamiętasz Łapko? Mama wyjęła z torebki wełnianą skarpetkę, z której wyjrzał – i zaraz się skrył – rudozłoty pyszczek z mokrym różowym noskiem i białymi wąsikami. – Goldi – zaśmiał się Piotruś, przypominając sobie plakat kasy oszczędności z chomikiem-skarbonką o imieniu Goldi. Skarpetkę ulokował w wymoszczonym watą pudełku, pudełko wstawił do otwartej klatki, przy której przesiedział resztę dnia, układając z nasion słonecznika i krążków marchewki coraz to inne wzory. – Goldi, śniadanie – prosił – Goldi, obiad – oblizywał się – Goldi, kolacja.

Goldi odpiskiwał cichutko. Wieczorem wypił trochę mleka z miseczki przysuniętej do samego pudełka, ale z niego nie wyszedł. – Choć przecież nie jest już oseskiem, skończył trzy tygodnie – stwierdziła zmartwiona mama. – Dlaczego jest taki niemrawy, Karol? Może musi mieć coś do zabawy? – Nazajutrz wróciła ze sklepu zoologicznego z aluminiowym kółkiem: specjalnym rowerem dla chomików. Niestety, Goldi go ignorował. Może jest za mały? Sam nie nauczy się jeździć? Co zrobić? Zebraliśmy się na naradę.

– Piii, piii – zapiszczał Piotruś naśladując chomika. Goldi odpisnął, poszurał w pudełku i ucichł. – Goldi – przy klatce kucnęła mama. – Popatrz! – zakręciła kółkiem – dostałeś upominek. – Z nasuniętej na uszki skarpetki łypnęły czarne ślipki wielkości główki od szpilki. I znikły. – Goldi! – Piotruś wyjął z klatki rower i postawił na podłodze. – Goldi! Mam ci coś bardzo ważnego do pokazania. Tu, widzisz? To twoje siodełko. Musisz koniecznie pojeździć na rowerze. – Ze skarpetki wysunął się nosek: powęszył i schował się. Na zewnątrz pozostały czubki wąsików.

– Goldi! – Nad klatką schyliła się mama. Wyjrzał, zerknął na nią i zastrzygł uszkami. Uradowana potrząsnęła głową: z koku wypadła klamra i klatkę przykryły na chwilę rozpuszczone włosy. Zaciekawiły Goldiego? Może. W każdym razie wyskoczył z pudełka ciągnąc za sobą skarpetkę, którą zahaczył o drzwiczki. Tarmoszenie nie pomogło, więc ją porzucił i wydreptał z klatki. Najpierw powąchał dywan, potem podniósł pyszczek do góry: rozejrzał się dokoła i spostrzegł srebrzyste koło. Wstrzymując dech śledziliśmy, jak je okrąża i obwąchuje puszysta kuleczka mniejsza od kasztana. – Rower to dla niego olbrzym – westchnęła mama. – Machina z piekła rodem, co Karol? – Tak przytaknąłeś. – Może gdyby miał instruktora...

Wtem wąsiki musnęły koło. – Piii, piii – zapiszczał Piotruś. Goldi odpisnął, wspiął się do góry i podskoczył. Przez ułamek sekundy wisiał na obręczy, wymachując w powietrzu tylnymi łapkami. Spadnie? Nie. Zasapany wgramolił się do środka i usadowił na "siodełku": w lustrzanej powierzchni zamigotał biały brzuszek, na którym skrzyżował łapki. – Ciekawe, czy się widzi? – mruknąłeś do mamy. – Tak! Popatrz! – Goldi trącił noskiem odbicie noska, polizał odbicie pyszczka, oparł przednie łapki na odbiciu łapek i przytulił się do metalu: lecz już się ześlizgiwały miniaturowe pazurki. By utrzymać równowagę, zaczął przebierać przednimi łapkami, na tylnych dreptać w miejscu coraz prędzej i prędzej. Kółko drgnęło, zakręciło się, rozpędziło. – Goldi geniusz! – Klasnął w ręce Piotruś. – Pamiętasz Karol? – szepnęła mama. – Jak uczyłeś i uczyłeś dzieci jazdy na rowerze?

Bezużyteczny przechodni salonik z lustrami w pozłacanych ramach stał się dzięki Goldiemu główną atrakcją naszej bezdusznej rezydencji. Błyskał metal, furkotał rower i słyszało się Twój wesoły głos. – Cześć pracy, Hamster! – Goldi przerywał glansowanie futerka i na dzień dobry podawał Ci zaślinioną łapkę. – Melduję się posłusznie – wołałeś, wpadając na obiad. – Mam tu coś dla ciebie. Zrób przerwę, syzyfku! – Koło zatrzymywało się natychmiast i Goldi pędził do drzwiczek. – Ciekawe – otwierałeś je, zadając rytualne pytanie – co my tu mamy? – Obwąchiwał rękę z ukrytym podarkiem, wciskając nosek między palce.

– Smacznego! – Robiłeś z dłoni stół, za którym Goldi zasiadał z godnością. Zależało mu na Twoim towarzystwie, więc się guzdrał: łaskotał Cię wąsikami, mył pyszczek, przeczesywał futerko i kontemplował swój prezent, raz po raz zerkając na Ciebie. Pietruszką czy koperkiem powiewał przez moment jak chorągiewką, obgryzioną łodyżkę chował do torby. Po fistaszek, ziarno kukurydzy czy rodzynkę wdrapywał się na rękę. Zaraz jednak zeskakiwał i na powrót sadowił się za “stołem”, który po posiłku starannie wylizywał. Łapki wycierał o dywan, podbiegał do Twojego buta i robił słupka.

– Nie teraz, bratku. Mnie pora na obiad, tobie do roboty. – Goldi spuszczał nosek, nie odrywając od Ciebie oczek. – No daj łapkę. – Obłapiał Twój palec i starał się go wepchnąć do torby. – No nie, ciemiężco! – wybuchałeś śmiechem. – Nie będę twoim psem łańcuchowym ! W tył zwrot, Genosse Hamster! – Goldi wlókł się do klatki i właził na rower. – Do wieczora! – Rower ruszał z miejsca.

Gdy mama była w szpitala, cierpiałeś na bezsenność. Ja też spałam marnie. Budząc się w nocy, słyszałam jak rozmawiasz z Goldim. I zastanawiałam się, co robi: siedzi pod kołnierzem piżamy czy ślini Ci ucho? Bawi się w "pompon", przytroczony do buta sznurowadłami, które wepchnął do torby, albo w "a kuku", raz po raz chowając się i wyglądając spod nogawki spodni? A może, już tym wszystkim zmęczony, skrobie Cię po nodze, by skłonić do przechadzki po domu? Prędzej czy później zawsze ruszaliście w "podróż". Zwykle kończyła się niebawem: – Towarzysz ambasador pada – ziewałeś – daj łapkę na dobranoc. – Ale bywało, że spacerowaliście do rana.

Tak często podsłuchiwałam, że do dziś zdarza mi się usłyszeć Twój szept: – Tylko idioci i cykliści nie biorą urlopu. Musimy zwolnić tempo, co Goldi? – Pomruk: – Precz z kułakami! – Pochrząkiwanie: – Za zachomikowanie państwowej chustki do nosa grozi wam pięć prztyczków w nosek. – Pokasływanie: – Jeszcze jedna dziura w skarpetce i wylądujecie za kratkami, Goldi! – Posapywanie: – Co wy mi tu szmuglujecie pod futerkiem? – Szuranie i: – Pssst! Wielką zgaduj zgadulę zaczynamy od pytania za sto punktów: kiedy jest sobą towarzysz ambasador? – Pisk. – Ja wohl! Sobą jest z tobą. Za właściwą odpowiedź wygraliście, Genosse Goldi, sto kilo proszku do prania torby.

Tamtego wieczoru (po południu pogotowie zabrało mamę) czekałam na Ciebie przy klatce. Goldi jechał na rowerze jak stachanowiec przed metą: ze zmęczenia wysechł mu nosek, na grzbiecie perlił się pot. – Daj spokój! – zaapelowałam. – Przedterminowo wykonasz plan i padniesz, Hamster. Naskarżę na ciebie Łapce i nigdy już nie zostaniesz pomponem. Łapka przestanie cię kochać. Łapka ... – Słysząc Twoje imię, Goldi zatrzymał się i zerknał w stronę drzwi, potem, zasmucony, na mnie. Pogroziłam mu palcem, spuścił więc nosek na kwintę i zachował się jak Ty, gdy się zawstydziłeś: schował pyszczek między łapki i natarł uszki, aż spąsowiały.

Pamiętasz? Na podobieństwo między wami pierwsza zwróciła uwagę mama: – To Twoje alter ego, Karol. Urodzony przodownik pracy. Ma kult roweru, jak Ty słowa drukowanego. – Uwielbiałeś Goldiego, ale mama znała go z nas wszystkich najlepiej. Dlatego wcale się nie przejęła, gdy po raz pierwszy znikł. – Nie martw się – pocieszała Cię – i nie rób w domu bałaganu. – Obserwując, jak przetrząsasz szafy z coraz smutniejszą miną , powtarzała: – Karol. Daję Ci partyzanckie słowo honoru: Goldiemu nic się nie stało. Po prostu się zadekował, jak Ty we Lwowie.

W owym czasie ofiarował Ci swoje opus magnum – ze trzy tysiące stron w płóciennej okładce ze złotymi literami – Ernst F: lewicowy literat znany z austriackiego gadania. Choć księcia Eugeniusza Sabaudzkiego opisał od A do Zet z politycznie najpoprawniejszego punktu widzenia, dzieło skazałeś na banicję. Nieroztropnie. Znając próżność pisarzy, należało się spodziewać, że powróci po pochlebstwo. Istotnie, zjawił się niebawem. Zamiast zbyć nudziarza, przyprowadziłeś go do nas. ­– Młoda osoba – zapytał mnie na powitanie – już po lekturze Eugeniusza ? – Udałam, że nie dosłyszałam pytania. – Taaak ... – bąknąłeś, uzmysłowiając sobie popełniony błąd. – Zapraszam najserdeczniej – zaczerwieniłeś się – na kawę z szarlotką własnego wypieku. Jeszcze ciepła. – Wziąłeś autora pod ramię, a do mnie zajęczałeś: – Na spodzie bieliźniarki: purpurowy gniot. – Przytaskać? – Skinąłeś głową.

Przekartkowałeś początek książki ze zmarszczonym czołem. – Już mam! – ogłosiłeś tryumfalnie. – Ten passus – twarz pisarza pojaśniała – pozostawił na mm ... nie – z fałszywej emfazy zająknąłeś się – niezatarte wrażenie. Ewusiu! – przywołałeś mnie. – Córka ma doskonałą dykcję, od mojego akcentu spuchłyby panu uszy. Przeczytasz nam na głos – podeszłam do Ciebie niechętnie – ten arcyciekawy akapit. Tu! – zakreśliłeś palcem. Podniosłam dzieło, by je przenieść na swoje miejsce. Wtem odezwał się zagadkowy szmer: na stół wysypała się białoróżowa kupka papieru i płótna. A na niej wylądowała futrzana kulka.

Goldi wypadł z Eugeniusza we śnie. Sklejone oczki przetarł przednimi łapkami, tylne prostował powoli. – Ach, Goldi! – wykrzyknąłeś radośnie i pogłaskałeś go po brzuszku. Zerknął na Ciebie i ożywił się: ziewnął, sturlał się na obrus i otrząsnął z dzieła w proszku. – Biedny głodomorku – mruknąłeś zatroskanym tonem – wyglądasz jak worek. No chodź tu, skosztuj szarlotki. – Goldi podreptał ku Tobie: okruch ciasta spałaszował, pestkę z jabłka schował do torby, ocukrzony nosek otarł o marynarkę. Wgramolił się na rękaw. I raz po raz poziewując, wdrapał się na ramię.

– Drogi panie Ernst! – Przypomniałeś sobie wreszcie o poszkodowanym pisarzu. – Jest pan świadkiem naszego szczęścia. Więcej: jego sprawcą. – Pogłaskałeś Goldiego, zaglądającego pod klapę. – Widzi pan! Kaja się i z całego serca prosi o przebaczenie. Pańskie wybitne dzieło – uśmiechnąłeś się niepewnie – wybrał na schowek w zupełnej niewiedzy. Prawda, Goldi? – Tarmosił krawat, więc go rozluźniłeś, by mógł się wśliznąć pod koszulę. Ernst F. gapił się na Ciebie z otwartymi ustami.

– Pan sobie nawet nie wyobraża – pomogłeś Goldiemu schować się pod pachę – jaki dług wdzięczności mamy wobec pana: ja, moja żona, niestety nieobecna, i dzieci. Drogi panie Ernst! Proszę łaskawie spojrzeć na ten szczęśliwy zbieg okoliczności z perspektywy szerszej, ponadliterackiej. Pański Książę nie spełnił co prawda roli, na jaką sobie z pewnością – chrząknąłeś zakłopotany – stokrotnie zasłużył. Lecz za to przecież – westchnąłeś i zamyśliłeś się. – Kto wie: może ocalił Goldiemu życie?

– Zdradzę panu – kontynuowałeś po pauzie. – Mnie też się przydarzyła w czasie wojny przygoda, trochę do tej podobna. W obawie przed Gestapo nocowałem nie u siebie, ale w suterynie podmiejskiej willi. Śniły mi się koszmary. Nagle pod domem zahamował samochód. Zwiałem przez okno i schowałem się w szopie na podwórzu. Coś szczęknęło, samochód odjechał, zapanowała kompletna cisza. Wyjdę, myślę. A tu klops: ktoś mnie zamknął na klucz. Był porządny mróz, a ja w samej koszuli. Wcisnąłem się między worki i szczypałem, żeby nie zasnąć. Tak czy siak: poczułem jak kostnieję i ... – I co? – wykrzyknął przestraszony Piotruś. – I nic – podrapałeś się pod pachą. – Nie łaskocz mnie, Goldi, konspiratorze.

– I co? – powtórzył Piotruś. – Coś zaszurało – uśmiechnąłeś się. – Za plecami usłyszałem piłowanie. Patrzę: powiększa się otwór i ktoś sięga po worek, za którym się schowałem. Okazał się dziurawy i sypnął się na mnie cement. Mimowolnie podniosłem ręce do oczu. Złodziej wrzasnął i zwiał. – A Ty? – zapytał niespokojnie Piotruś. – Ja też – wstałeś ostrożnie. – Z okazji przygód, które kończą się dobrze, napijemy się, co? – Sięgnąłeś po butelkę: Goldi zjechał pod pasek i rozpiszczał się. – No nic się nie stało – pogłaksałeś go przez koszulę. Powędrował w stronę pępka i po chwili wyjrzał zza guzika. – A kuku, Goldi – schował się i znów pojawił.

Nalałeś pisarzowi, mnie, sobie i Piotrusiowi, który powąchał i skrzywił się. – Wypij kropelkę za zdrowie drogiego pana Ernsta. To dzięki niemu odnalazł się Goldi. – Zdrowie Goldiego! – zawołał Piotruś. – I mamy! Pojechała do sanatorium – zwrócił się do gościa z poważną miną – ze zmartwienia. Bo Goldi się zgubił. – Zdrowie mamy! – stuknąłeś się z Piotrusiem. – Prost! – stuknąłeś się z pisarzem. – Zdrowie twórcy Księcia Eugeniusza, który ukrył Goldiego. I twoje zdrowie, kochasiu! – Czubkiem palca zanurzonego w koniaku musnąłeś wysuwający się z mankieta nosek. Goldi kichnął, Ernst F. opróżnił kieliszek i zerwał się raptownie, wywracając krzesło. Podniosłeś się, by odprowadzić gościa: Goldi wywinął koziołka i zleciał na obrus. Pisarz wybiegł za drzwi.

Genosse Hamster! – fuknąłeś, powstrzymując się od śmiechu. – Udzielam wam partyjnej nagany – pogroziłeś palcem. – Wy sobie nie zdajecie sprawy – Goldi zastrzygł uszkami – z otchłani waszych przestępstw. Po pierwsze, za wybranie wolności – Goldi skierował się do tacy z szarlotką – grozi wam pozbawienie wolności. Po drugie, przemiał myśli markistowskiej – pogrubiłeś głos – to wrogi sabotaż. – Goldi zrobił słupka i wydobył z torby okruch ciasta. – Łapówkarzu! – parsknąłeś. – Wykluczamy was z naszych zwartych szeregów. – Goldi wziął się do tarcia uszek. – Samokrytyka? Lecz czy szczera? – Goldi przerwał i polizał Cię w paznokieć – No dobrze już, dobrze. Na laureata wyścigu pokoju czeka ktoś bardzo ważny ... – Mama prawda? Następnego dnia zabrałeś Goldiego do szpitala w tajemnicy przed nami.

Tamtego wieczoru, który tymczasem stał się nocą, rozmyślałam o nadzwyczajnych rolach, jakie Goldi odegrał w naszym życiu. Deliberował o tym i Piotruś. Udało mi się go namówić, by poszedł do łóżka, ale nie mógł usnąć. Niebawem wstał i położył się na dywanie koło klatki, opierając głowę na moim kolanie. – Przed tym ordynarnym pijakiem – pomachał do Goldiego ogryzkiem ołówka z gumką – popisałeś się jak prawdziwy geniusz. Popamięta cię do końca życia.

Miał rację. O ile ambasador ZSRR przy Agencji Energii Atomowej w ogóle zapamiętał kurtuazyjną rewizytę u ambasadora PRL-u, to tylko dzięki rozrywce, której mu dostarczył chomik. W przeddzień obiadu wpadłeś na pomysł, żebyśmy siedzieli przy stole po lewej i prawej stronie mamy. Spojrzała na Ciebie cierpko, ale nie zaprotestowała. Nazajutrz wróciła od fryzjera w świetnym humorze: kilka razy się przebierała i pytała Cię o zdanie, paradując przed lustrem w coraz to innych strojach. Stanęło na kremowej garsonce, mnie zasugerowałeś granatową sukienkę, w której wyglądałam jak dziecko. Piotruś włożył niebieskie spodnie na czerwonych szelkach. W ostatniej chwili zamieniłeś ciemny krawat na jasny, a mamie się wyrwało: – Szkoda, że nie będzie fotografa. – Po chwili dodała: – Na szczęście.

Przed obiadem zrobiłeś inspekcję mieszkania, raz po raz przygładzając włosy i zerkając na zegarek. Z Twoją tremą, nietypową, kontrastował spokój mamy, równie wyjątkowy. Patrzyła na Ciebie uważnie i jakby z sarkazmem. Na wiadomość, że zaczekasz przy bramie, rzuciła – przesadzasz, Karol – ze zjadliwym uśmieszkiem. Zerknąłeś na mnie, zaalarmowany. Odmrugałam, żebyś się nie martwił. W Agencji Energii Atomowej, pomyślałam, są same Einsteiny. Łapka, antytalent do nauk ścisłych, boi się przed nimi zbłaźnić.

Na fizyków nie wyglądała jednak eskortowana przez Ciebie para. Choć pucułowata twarz siwego mężczyzny w szarym garniturze kogoś mi przypominała, bardziej zainteresowała mnie znacznie młodsza żona: karykatura ubogiej dziedziczki ze sztuki Czechowa. Jasne włosy, siwiejące już i przerzedzone, splotła w warkocz przyszpilony z tyłu głowy. Niemodny krój znoszonego kostiumu akcentowały siatkowe rękawiczki nie pierwszej świeżości. Wykoślawione gumowe obcasy sznurowanych półbutów z dziurkami skojarzyły mi się, może przez kontrast z białymi szpilkami mamy, z pniami zrąbanych wiśni.

Zdrastwujtie ! – mama uścisnęła dłoń w rękawiczce. – Eta maja ... – zacząłeś mnie przedstawić, lecz już Ci przerwała. – Jak to możliwe? – zapytała podnieconym głosem. – Wasz mąż był ministrem spraw zagranicznych, a wy w obozie? – Stalin nic o tym nie wiedział – jak z procy odparła żona. – Ewusiu – przełknąłeś ślinę – przynieś naszego chomika. Towarzysz Mołotow tak kocha zwierzęta!

Popędziłam do klatki, z której Piotruś wywabił właśnie Goldiego. Złapałam go ze słowami: – zagracie w fanty przed gośćmi! – I pociągnęłam Piotrusia za sobą. – Wot nasz chomik ! – przerwałam głuche milczenie panujące w stołowym. – Tawariszcz ambasador! Pasmatritie ! – Wypuściłam Goldiego na obrus. – Popatrz! – Piotruś podrapał mokry nosek żółtym ołówkiem z gumką. – Mam tu dla ciebie coś całkiem nowego. – Obrażony za porwanie spod klatki, Goldi udał, że nie widzi fantu. Nastroszył się i ostentacyjnie podrapał w pupę. Potem napluł na łapkę i zaczął myć brzuszek.

Czto eto ? – nad Goldim schylił się zaciekawiony Mołotow. – Zdarowie ! – wręczyłeś mu kieliszek z wódką, którą wypił jednym haustem. – Eto nasz chomik Goldi. Zdarowie ! – Ponownie napełniłeś kieliszek, wyjmując Piotrusiowi ołówek z dłoni. – Co my tu mamy? – zamruczałeś, muskając wąsiki. Goldi zapiszczał radośnie i podniósł na Ciebie oczki. – Całkiem nowy fant, bratku. – Goldi powąchał gumkę i wpakował ołówek do torby. Przeobrażony w dziwoląga z długim dziobem, który z trudem taszczył za sobą, torował sobie drogę między zastawą stołową.

Mołotow wybuchł śmiechem tak gromkim, że przerażony Goldi potknął się i zahaczył o solniczkę. Zaprószyła mu pyszczek, podniósł więc łapkę, by go otrzeć. Torba zaklinowała się o talerz i upadł na grzbiet. Przednimi łapkami przecierał oczki, tylnymi przebierał w panice, piszcząc żałośnie. – Goldi! – Piotruś podbiegł do stołu w popłochu, wraz z kolejną salwą śmiechu. – Goldi! – podał mu palec – nie przejmuj się! – Goldi obłapił paznokieć, usiadł i zamrugał oczkami. Wyciągnął z torby uciążliwy fant i starannie otrzepał futerko. – Dawaj, Goldi ! – ryknął zachwycony Mołotow i podniósł ołówek, by go znów podać chomikowi. Ale Piotruś już go sprzątnął gościowi sprzed nosa. I uciekł z Goldim z pokoju.

– Krajobraz jak z Czechowa – rzuciłeś w kilka dni potem na spacerze po Lasku Wiedeńskim: właśnie skręciliśmy w ścieżkę wijącą się przez brzozowy zagajnik. – Posłuchaj – mimowolnie zniżyłam głos. – Jego żona była naprawdę w obozie? – Tak – odmruknąłeś. A po chwili uzupełniłeś z uśmieszkiem: – Nie ta: poprzednia. – Pierwsza? – Skinąłeś głową. – Mama o tym nie wiedziała? – Nie wiedziała – zerknąłeś na mnie porozumiewawczo – jak Stalin. Ale sobie przypomniała. Domyślasz się, dlaczego? – Chyba ... – Nie chyba, tylko na pewno: była wściekła, że się przed nim płaszczę. – Miała trochę racji – bąknęłam. – Nie trochę: sto procent. Chciała, żebym się postawił i w ogóle go nie przyjmował. Co w gruncie rzeczy było do wykonania, tyle że za cenę ... – powrotu na Frascati? – Chciałam spytać, ale dałam spokój. Po chwili milczenia zmieniliśmy temat rozmowy. Słowo "Mołotow" nie padło między nami ani wtedy, ani nigdy potem.

Zagajnik brzozowy, a w nim cienistą polankę z ławką, odkryliśmy też w Sulz im Wienerwald. Po pierwszym zawale spędziłeś tam prawie miesiąc w pensjonacie Pod Lipami. Co kilka dni wpadaliśmy do Ciebie na zmianę: raz ja, raz mama z Piotrusiem. Zazwyczaj przesiadywaliśmy w ogrodzie, czasem szliśmy powoli do lasu. Nie zdradzałam Ci, jak ciężko jest nam bez Ciebie. I jak bardzo tęskni za Tobą Goldi. Odkąd zniknąłeś, drapał w drzwiczki coraz rzadziej. I już nie po to, żeby się z nami pobawić. Wybiegał z klatki jak oszalały i rozglądał się dokoła, popiskując żałośnie: węszył po kątach, przeszukiwał pokój po pokoju. Nocą szalał na rowerze, w dzień nie wychodził z pudełka. Smakołyki nadgryzał i porzucał, od mleka wolał wodę, nic już nie chował do torby. Za to coraz częściej dekował się w Księciu Eugeniuszu , skąd pewnego dnia został wydobyty przez mamą.

– Sama skóra i kości – szepnęłam przestraszona widokiem Goldiego śpiącego na rozchylonej dłoni. – Wygląda jak fasolka pod futrzanym kocykiem. I cały posiwiał – dodała mama – jak Łapka w chorobie. Od pół godziny staram się go obudzić. Otwiera oczki i zaraz zamyka – umilkła zafrasowana. – Może byś go ze sobą zabrała do Sulz?

Goldi spał w skarpetce, którą wyciągnęłam z kieszeni. – Nic mu się ...? – załamał Ci się głos. – Nie, nie, skąd! Tylko z niego ostatnio taki straszny śpioch. Może wycieczka go rozrusza. – Goldi, koch ... asiu – Goldi! – Dmuchnąłeś lekko w podniesioną do ust skarpetkę. Pisnął i wyjrzał, drżąc na całym ciele. Przez chwilę patrzyliście na siebie w milczeniu. – Postarzałeś się, przyjacielu – zamruczałeś. – Polizał Cię w wargę, Ty go pocałowałeś w nosek. – No daj łapkę. – Goldi objął Twój palec: przytulił się, zmrużył oczki i zadygotał. – No dobrze, już dobrze – głaskałeś go długo, aż się uspokoił. – No otwórz oczki! Pora coś przekąsić. Najlepiej wprost z grządki, co?

W warzywniku Goldi skubnął pietruszki, ale Twojego palca nie wypuścił. Nie dał się zachęcić do łuskania groszku ani do przechadzki po słoneczniku, pełnym dojrzałych nasion. Dwa skonsumował po dłuższych namowach na podwieczorek, siedząc z nami na werandzie przy swoim "stole". Malinę z cukrem powąchał i schował do torby, ubrudzony nosek wytarł o obrus. I trochę się rozruszał: próbował wepchnąć do torby Twój kciuk i pohuśtać się na nim. Ale był zbyt słaby: spadłby, gdybyś go w porę nie złapał.

– Popatrz, Goldi! Babie lato – zahaczyłeś nitkę o pazurek. Musnął ją noskiem i podniósł pyszczek do góry. – Widzisz pajączka? Zaraz go porwie podmuch wiatru i poszybuje w przestworza. – Jedną ręką przygładziłeś włosy, drugą zmierzwiłeś siwy łebek. – Już szron na głowie, zdrowie zjadły mole. Nie wybrałbyś się na wycieczkę, Goldi ? – Posadziłeś go na płóciennym półbucie, którego nie znał. Obwąchał go dokładnie i popadł w rozterkę: pazurki wbił w Twój palec, oczki w sznurowadła. – Pompon, bratku! – Schował sznurówki do torby i połaskotał Cię wąsikami. – No to ruszamy w podróż. – Przytulił się do nogi. – Na polankę Czechowa, co? Po drodze pokażę ci różne ciekawostki.

– No, Goldi! – schyliłeś się powoli – puszczaj sznurówki. – Wyciągnął je z torby i wskoczył w Twoją dłoń. – Popatrz! – Na zmurszałym pniu topoli wyrosła ogromna huba z dziuplą w środku. – Ilekroć ją mijam – murknąłeś – przypomina mi się Goldi. Wiesz dlaczego, bratku? – pogłaskałeś go między uszkami. – Raz wybrałem się na spacer skoro świt. Nagle coś zaszurało. Nie wierzę własnym oczom: łypią na mnie twoje ślipki. Tylko nosek, skonstatowałem po chwili, był inny: czarniutki. – Myszka? – Tak, Ewusiu. Śledziła mnie, a ja ją. Najpierw się ucieszyłem, a potem ... – westchnąłeś. – Co Łapko? – Pomyślałem: czego te ślipki nie widziały! Jak po niebie płyną obłoki, jak przemijają pory roku. A Goldi? Skazany na dożywocie w klatce. No, kochasiu! Dziś sobie odbijesz za wszystkie lata niewoli! – Stanął na tylnych łapkach i zajrzał do dziupli: ruszając wąsikami wąchał i wąchał. W końcu oparł się o Twój kciuk, jak odurzony. – Całkiem nowe aromaty, co kochasiu? I stare jak świat: grzyb, próchno, zgnilizna. Tak upojnie pachnie ziemia.

Zatrzymaliśmy się jeszcze dwukrotnie. Goldi wspiął się na konar starej wiśni i polizał kroplę żywicy. Znaleziony na ściernisku kłos, większy od siebie, wcisnął Ci w palce. – Naszym kołchoźnikom – połaskotałeś go nim po brzuszku – składa podziękowania klasa robotnicza. – Gdy dotarliśmy wreszcie do naszej ławki, słońce chyliło się już ku zachodowi. – Wiesz co, Ewusiu? – wytarłeś pot z czoła. – Wyciągnę się na moment. A ty, pomponie, porzuć na trochę ramola. – Goldi długo się ociągał , ale w końcu zeskoczył z buta.

Położyłeś się na ławce, dłonie splatając pod głową. W złocistej poświacie migotało pożółkłe listowie. Goldi zrobił słupka i rozejrzał się dokoła rozbawionym wzrokiem. Dziurawy listek brzozy założył jak krynolinę na pyszczek, drugim listkiem wachlował się. ­– Wiedziałem, kochasiu – zaśmiałeś się – że ci przypadnie do gustu krajobraz mojej młodośc: Zbaraż, Huculszczyzna ... twoi kuzyni – Goldi podreptał ze mrówką – żyli tam na wolności. Ale ich drogi nie spotkały się z moją. Dopiero potem, daleko od domu – Goldi przycupnął pod krzaczkiem cykorii – skrzyżowały się nasze losy. Kto by przypuszczał, że ja ... – Łapko! – przerwałam – popatrz! – Goldi leżał pod kwiatem cykorii jak pod niebieskim parasolem.

Parasol widzę przed sobą, z chronologią jest gorzej. Po namyśle dochodzę do wniosku, że w Sulz im Wienerwald odwiedziliśmy Cię z Goldim we wrześniu 1962 roku. W październiku byłeś już z powrotem w Wiedniu, gdzie przeżyliśmy razem pewien pamiętny wieczór (datę odnajdzie zainteresowany czytelnik w pierwszym lepszym podręczniku historii XX wieku). Mama położyła się wcześnie, Piotruś zaraz po niej. Pukanie do drzwi zastało mnie przy czyszczeniu zębów. – Do rąk własnych – wymamrotał zaaferowanym tonem wymoczkowaty młody blondyn – towarzysza ambasadora. – I ukrył przede mną jakąś kartkę, przyciskając ją do gołej piersi poobgryzanymi paznokciami.

– As wywiadu w skarpetkach i piżamie – zaanonsowałam. – Szyfrant Jarek? – Aha. Co się stało? – Rzuć okiem. – Wstałeś z kanapy pod lampą, wskazałeś na nagłówek i odłożyłeś gazetę. Spod kołnierza wyjrzał Goldi. I rozpiszczał się, gdy mi go wręczyłeś. – Pssst! Musimy stanąć na wysokości zadania. Czuwaj! – dmuchnąłeś w nosek. – Jak sobie nie poradzę z alfabetem Morse'a, podacie mi bratnią łapkę, Genosse Goldi !

Wróciłeś szybciej niż się spodziewałam i usiadłeś koło mnie bez słowa. Na przybladłej twarzy igrał dziwny uśmieszek. Goldi wyrwał się z mojej dłoni i wdrapał na Twoje kolano. Radio, które przyniosłeś ze sobą, grało cicho Mozarta. – No i co z tą Kubą? – spytałam. Nastawiłeś je na głośniej i przysunąłeś się do mnie. – Atomowa draka. Chruszczow oszalał: gra va banque. – A Kennedy? – Bogowie raczą wiedzieć. Mamy się spakować: w nocy może wybuchnąć ... – trzecia wojna światowa? – Której tak się bałaś, jak byłaś mała, córeczko. A teraz? – Mniej. – Aha. Największego stracha ma się przed własną wyobraźnią, co Goldi?

– Kontynuujemy nocny koncert muzyki klasycznej – obwieścił kobiecy głos. – Mają nas ewakuować – podrapałeś Goldiego po torbie. – Dokąd? – Dobre pytanie. Rapackiemu zasugerowałem – zaśmiałeś się – żeby na Marsa: tam nas jeszcze nie widzieli. Chyba żebyś wolała Wenus, córeczko. – Goldi zerknął na nas z głębi rękawa. – Doskonały pomysł, Genosse Hamster! – udałeś, że mu dajesz prztyczka w nosek. – Schowamy się z tobą do jednej z czarnych norek. Jest ich pełno w kosmosie. – Budzimy mamę i Piotra? – Nie. I o jedno Cię proszę, Ewusiu: o spokój. Nie siejemy paniki i bierzemy minimum manatków. Ciepłe rzeczy na siebie, papiery i lekarstwa wezmę do teczki, ty wałówkę do plecaka. – Termos z herbatą? – Tak, marchewkę i trochę kaszy. – Rower? - Nie. – Blok z akwarelami? – Nie, córeczko.

Spakowaliśmy po cichu: Ty teczkę, ja plecak. Napiliśmy się neski i przykryci kocem przesiedzieliśmy do świtu na kanapce w salonie. Zaraz potem, jak naszą Hietzinger Hauptstrasse przejechał pierwszy tramwaj, zdrzemnęłam się na moment. – Odwołali wojnę – zbudziło mnie Twoje mruczenie. – Na razie odwołali. – Otworzyłam oczy, było już jasno. Siedziałeś na dywanie, karmiąc Goldiego marchewką wyjętą z rozpakowanego plecaka. – Pokrzep się i idź spać, kochasiu. Może dadzą nam doczekać spokojnej starości.

Nie dali. Za kilka dni pojwił się na brzuszku Goldiego pryszcz. Po tygodniu był już większy od orzecha. – U chomików w niewoli rak jest nieuleczalny – zakomunikował nam weterynarz i zapisał płyn do skrapiania waty, której wąchanie miało uśmierzyć ból. Leżąc na tej poduszeczce, Goldi umarł we śnie przed świętami Bożego Narodzenia i został pochowany w ogrodzie ambasady w skarpetce, z której w czasie choroby już nie wychodził. Gdy metalowe pudełko po pastelach zniknęło pod kopczykiem ziemi, na którą prószył śnieg, usłyszałam mruczenie: – Żegnaj Goldi, przyjacielu. – W pięć lat potem znalazłam się o tej samej porze roku nad dołem co prawda znacznie większym, ale też wykopanym pod brzozą. Na trumnę spadały puszyste płatki śniegu. Zamruczałam do siebie: – Żegnaj Łapko, przyjacielu.

Jest to pierwszy rozdział książki Ewy Kuryluk Goldi, opublikowanej przez wydawnictwo Twój Styl w Warszawie w 2004 roku. W 2005 Goldi był finalistą nagrody literackiej Nike.

header image